Idę sobie, patrzę, a tu warszawska Praga się cywilizuje. Na dzielni stanął dziwny obiekt podobny do modnych ostatnio miejskich uli, co na dachach hoteli zaczęły rosnąć. Podchodzę. W wyobraźni już widzę te łapska podkradające miodzio przy każdej okazji i denerwujące się robotnice. Ale nie, uff, to tylko HOTEL DLA OWADÓW.
Poczułam jak duma rozrywa mi pierś. O postępie i trendzie, dotarliście wreszcie na gorszą połówkę stolycy! Nie wiadomo, jak długo to to postoi. Pewnie ktoś obali zaraz, weźmie na opał, ale póki co cieszmy się. Biedronki, muszki i komary miejcie ludzkie schronienie. Obfotografowuję, obchodzę zauroczona i wtedy wzrok mój pada na pobliskie krzaczory, pod którymi właśnie w brezentach i tekturach umościł się duet kloszardów. No tak, przecież wiosna w rozkwicie, homelessi wylegają. Hotele stanęły mi na jednej linii – ten eko, przewiewny, bez ścian i ten wypasiony, jeszcze pusty całkiem, acz pachnący świeżością tartaku.
Sytuacja tragikomiczna, ale i inspirująca. Pomyślałam, dlaczego by nie wybudować w tym mieście designerskiego hotelu dla bezdomnych. Hotelu w cudzysłowie, by nie użyć określenia przytułek czy noclegownia. Hanka dałaby działkę, możliwie bez roszczeń, najlepiej w dzielnicy, która nie ma za wiele atrakcji turystycznych, i niech stanie tam architektoniczny majstersztyk. Jeszcze lepszy niż pierwsza wersja Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Przyciągałoby to ciekawskich i zawistnych. Niech byłby i wstęp za opłatą do apartamentu pokazowego. Byłoby gadania, specjaliści, Piątek Grzegorz by się wypowiedział, dzielnice o małym nadziale żłobków by się buntowały. Działoby się. Narodziłaby się jakaś kultowa rzecz. Taka palma, tylko bardziej. Jestem zdania, że jak już wydawać publiczny pieniądz, to z fantazją. Odessać go trochę z tych misternych sałatek dla delegacji, odrąbać i zrecyklingować trochę marmurów z siedzib ZUS-u, brzydkich jak sen Gargamela, gdzie siedzą paniusie, które za moje pieniądze są dla mnie niemiłe. Obok tych miłych, oczywiście. Bezdomni w świetnie zaprojektowanym hotelu mieliby wreszcie coś, czego nawet domni by im zazdrościli. Nie mówiąc o tym, jak taka przestrzeń pełna ładu i urody, podziałałaby im na psychikę.
W mojej stuletniej kamienicy na kruszących się balkonikach też były gdzieniegdzie panoptika – sznurki bielizny między starymi donicami, rowery zjednoczone z klatkami dla chomików i podstarzałe grile. Nagle zarządzono remont generalny, wylewki, grezy, odpicowanie. I wiecie co? Lud zobaczył przez przypadek, że można mieć pusty, minimalistyczny balkon. Jaka to nowoczesność w zagrodzie i fengszujowa moc. Panoptika zniknęły. Jakby coś się ludziom przestawiło w głowach. Czasem ktoś suszy mopa w sobotę. Ale przed niedzielą sznurowy potwór zwykle znika.
p.s. Sprawdziłam po dwóch tygodniach: Hotel dla owadów nadal stoi.
One comment
Ewa Justyna
Wspaniały blog! Wreszcie coś powolnego 🙂 Będę tu częściej zaglądać.
Wspaniały blog! Wreszcie coś powolnego 🙂 Będę tu częściej zaglądać.