Dni upodabniają się do siebie, skracają, sklejają jak winogronka.
W rezultacie tydzień mija jak jeden dzień, miesiąc jak tydzień itd. Na pewno to znacie. Ja się zbuntowałam i postanowiłam przeprowadzić śledztwo, dlaczego tak się dzieje. Wyniki są bardzo obiecujące.
Ta teoria, natychmiast poparta praktyką, narodziła się jednego wieczoru. Wpadł na nią mój przyjaciel, któremu zjawisko uciekającego czasu dało w kość. Stwierdził, że przyspieszone odczuwanie czasu funduje nam mózg karmiony powtarzającymi się czynnościami i obrazami. Jedziemy do pracy tą samą drogą, metrem czy samochodem. Tam walimy w klawiaturkę, robimy sobie kawę, gadamy z tymi samymi ludźmi, potem wracamy do domu i też wpadamy w pułapkę rutynowych czynności. Po dłuższym czasie takiego rytmu mózg idzie na skróty, pewnych rzeczy już nie rejestruje, pomija je w odczuwaniu, homogenizuje. Nie gimnastykujemy go, to ma nas gdzieś.
A spróbujcie mu zrobić psikusa. Zmienić trasę. Pojechać z Warszawy do Szczecina przez Ustrzyki (taka metafora). Ożywi się. Wasz czas zacznie być odczuwany pełniej. Róbcie mu jakiś prezent co rusz. Jakąś rzecz, której nie robicie na co dzień. Wyjście na jakąś wystawę, a to spotkanie z kimś dawno nie widzianym, jakaś potrawa
z Ćwierciakiewiczowej co pół dnia zajmuje, jakaś dziwna inicjatywa do was niepodobna.
Ja przeprowadziłam taki eksperyment i wiem, że tydzień spędzony inaczej, naszpikowany nowymi impulsami pozwala dziwnym trafem spowolnić czas.
Inny przyjaciel, podczas tej samej rozmowy (hel, Maszoperia, te sprawy) też wysunął swoją teorię czasu. Mówił, że to jest proste jak drut. Droga życia, jak każda droga w tę
i z powrotem, do połowy jako tako biegnie, bo jest nowa, w miarę świeża i niepewna.
A od połowy to już leci. Przecież gdziekolwiek idziesz – 500 metrów do sklepu czy 10 km Doliną Chochołowską, z powrotem zawsze to trwa krócej.
Nie wiem jak te teorie się maja do badań nad mózgiem, ale jaka była moja radość, kiedy znalazłam w pismach XVIII-wiecznego oświeceniowego myśliciela, Lichtenberga,
taką oto radę:
Są dwa sposoby przedłużenia życia. Można – to pierwszy z nich – skrajne punkty, narodziny i śmierć, osuwać od siebie wzajem, czyniąc drogę dłuższą. Aby tę drogę wydłużyć, wynaleziono tyle maszyn i rzeczy, że spoglądając na nie, trudno byłoby uwierzyć, że służą własnie wydłużaniu jakiejkolwiek drogi. Wśród lekarzy znalazłoby się też paru, którzy sporo w tej dziedzinie dokonali. Drugi sposób polega na tym, że idzie się wolniej, a oba punty pozostawia się tam, gdzie podobało się ustanowić je Bogu, i tenże sposób przystoi filozofom. Ci z kolei odkryli, że najlepiej jest, jeśli po drodze, wzorem botaników, zbaczając to w lewo, to w prawo, zbiera się kwiaty i zioła, tu spróbuje się przeskoczyć jakiś rów, ówdzie zaś, w jakimś czystszym miejscu, gdy nikt nie widzi, odważy fiknąć koziołka i tak dalej.
No i ja właśnie mam zamiar fikać te koziołki.
A ja nazwyę to wyjściem ze strefy komfortu. Rozwijamy się poprzez stawianie sobie wyzwań (i dużych i małych), a poprzez udoskonalanie się, wyraźniej dostrzegamy rzeczywistość 🙂
O tak, to ładne. Wyjście ze strefy komfortu to bardzo pouczająca wycieczka i rzeczywiście pomaga odczuwać czas inaczej. W głowie powstaje mi tekścik o jeździe na rollercoasterze. Może niebawem.