Mydło z dyni, chałwa z siemienia lnianego czy perfumy z kaktusa. Festiwal Slow Weekend dał popis polskiej inwencji i solidności. Impreza, która ma tysiąc zalet i tylko dwie wady – po pierwsze uzależnia, po drugie – kiedyś się kończy… Oto moje hity – jedzeniowe, kosmetyczne i modowe.
Po dwóch dniach spędzonych na Slow Weekend powiększył mi się organ odpowiedzialny za patriotyzm. W takim kraju, z takimi ludźmi to ja proszę bardzo. Mali wytwórcy pełni pasji i pomysłów, znajdujący radochę w ręcznej robocie, pilnujący opętańczo jakości. Jakby jakaś wykluła się nowa warstwa społeczna – szlachta rzemiosła.
I liczby też obiecujące – w warszawskiej Soho Factory rozłożyło swoje dobra aż 400 wystawców, a do tego na plac zajechało koło 40 food-tracków. Nie dało się z wszystkimi porozmawiać, wszystkiego spróbować i obejrzeć, dlatego z góry założyłam, że skupię się tylko na tych, do których mnie coś popchnie z niewiadomych przyczyn. Zdałam się na los i intuicję i oto co wybrałam. Najpierw pokarmy, bo długo nie wytrzymają.
SLOW FOOD
1. Mus z rokitnika i krem gruszkowy. Pierwszy to absolutny mus dla wszystkich słabujących (niech wygooglują o zaletach tej rośliny), tu w wersji najczystszej z możliwych, z aksamitną konsystencją. Zdrowym zaostrzy smak na to drugie – krem złożony, jak to słusznie zauważył producent, z trzech składników: gruszki, gruszki i gruszki. I kompletnie żadnych dodatków. Zrobiony metodą ewaporacji próżniowej (doprowadzony do wrzenia w niskiej temperaturze) smakuje tak, jakby owoc poddany był jakiemuś gigantycznemu nasłonecznieniu. Ma skondensowany smak jak owoc suszony, a tymczasem strukturę chropowatą jak całkiem świeży. Boski. Brawo dla Straganu Smaków!
2. Kozia serwatka od firmy Figa. Co za ironia – rarytas nazywany odpadem trzeciej kategorii. A przecież to jest najcenniejsza strata, jaką ponieść musi ser, żeby zostać serem. Zdobyciee świeżej serwatki krowiej stanowi poważny problem, a co dopiero koziej! W dodatku nie wiadomo czy ją pić, czy raczej ją nakładać. Nie wymyślono bowiem lepszej maseczki na twarz niż ta z serwatki. Kiedyś moja mama spotkała w pociągu osobę, która wyglądała na jakieś 20 lat mniej. Pomimo szoku zdołała jeszcze zadać jej jedno pytanie – jakim cudem? Ano serwatką się tylko obmywając. To samo robiła moja babcia; nie wiedziałam wtedy, o co jej chodzi. Myślałam, że to jakieś wojenne traumy pielęgnuje. A ona Klepatrą była.
3. Na wypadek pogorszenia stosunków z Turcją, damy radę. Bo mamy naszą własną, oryginalną chałwę z ziaren lnu. A co tam – niech będzie to nasz rodzimy sezam. Różne ma odcienie smaków (np. żurawinowa, orzechowa) i piękne struktury. Spotkałam ją na straganie sklepu www.polenastole.pl, któremu wieszczę wielki sukces. Ma świetny wybór towarów wszelakich, które właściciele wyszukiwali nie przez wyszukiwarki, tylko jeżdżąc po Polsce i dalej, wszystkiego próbując. Wielka riserczerska robota. Od nich też wegański baton Lewy Sierpowy i herbata Natjun.
4. Zawsze szalenie wzruszają mnie biznesy oparte o jedną roślinkę, na której grane są rozmaite utwory. Tak symfoniczny repertuar wyrobów z pigwowca japońskiego (nie mylić z pigwą!) znalazłam na stoisku Gospodarstwa Rolnego Rodziny Pośledników z Grajewa. Soki, syropy, dżemy, owoce kandyzowane, ocet etc., ale największe wrażenie zrobiła na mnie lista prozdrowotnych właściwości pigwowca – od zgag, anemii, nadciśnień do okładów przy trudnych ranach postrzałowych. Mnie by wystarczyło, że „ma działanie pokrzepiające”. A sam pan Poślednik w opowiastkach i swej płomiennej pasji – niepośledni.
SLOW KOSMETYKI
5. Przyspieszone tętno i otwarta buzia to był pierwszy znak, że zakochuję się od pierwszego wrażenia w firmie Purite. Mydło z dyni Hokkaido wykończone czarną koronką i mydło z węgla drzewnego – istne barokowe dzieło sztuki zapowiadały burzę zmysłów oraz terapię w jednym. O firmie stworzonej przez sympatyczną panią dr medycyny, posiadającą też talent designerski musi pojawić się na blogu większy materiał. Bo w kolejce do testowania czekają jeszcze takie cuda jak ocet jabłkowy do włosów, szampon w kostce na bazie oleju kokosowego czy tonik z oczaru wirginijskiego.
6. Do dziś wspominam wycieczkę do Grasse, gdzie samodzielnie, choć pod nosem wielkiego Nosa, komponowałam własną mieszankę perfum. A dziś proszę, można tak pobawić się w Warszawie w Mo61. A ponieważ zmierzamy do wyrafinowanej prostoty, to zachwycają nas coraz bardziej jednoskładnikowe perfumy. Z tej grupy polecam Cactus – pachnie zupełnie tak jak skóra nagrzana słońcem. A z mieszanek zdecydowanie Lucio – z pieprzem i kadzidłowcem. Bo wiadomo, że najlepsze perfumy dla kobiety to te dla mężczyzn.
7. Gdyby przyznawać medale za wchłanialność, jej tempo i skuteczność, to olej kokosowy Biotanic dostałby ją na pewno. Zapach tak piękny, że może zamroczyć, ale po ocknięciu się skóra będzie już gładka jak (tu jakaś niebanalna metafora). Chciałabym poobserwować przez mikroskop ten proces. Jak żarłoczne pory skóry wciągają kokosa…
SLOW FASHION
8. Z obuwia postawiłam na firmę Miya i ręcznie robione buty. Miękka skórka i pomysłowe kształty od razu mnie przyciągnęły, chociaż kupowanie butów należy do moich najmniej lubianych czynności (na ogół wszystkie mnie piją). A te dobrze rokują i jeszcze odświeżyły dawno nie widziane w świecie pantofelków róże i buraczki.
9. Szara bluza nie brzmi zachęcająco, o ile nie jest to bluza z firmy Szara Bluza – spokojne tło do niespokojnych rysunków. Zachwycił mnie pies, który ma w brzuchu Gastro Bar i jelitko Boom! Obok wisiał kot, też prześwietlony. Żałuję, że nie utrwaliłam bluzy z nadrukiem małpy z dwoma pistoletami w łapach. To moje poczucie humoru.
10. Ciągnąc za sobą torbę z łódzką kamienicą, z której dopiero wykluje się loft, to najwyższa forma patriotyzmu. Fantastyczne projekty Bajaga Studio punktuję nie tylko za repertuar nadruków, ale też za nostalgiczne zapięcia.
11. A jakby szarości i toreb było mało, to jeszcze taka – z konsorcjum Projekt Torba uszyta z samochodowej podsufitki zdaje się, pewnie z tych nie do zdarcia. Za nią tiszert Szertart w polaroidy dla poszukiwaczy aparatów wszędzie.
12. Jeśli wisi wam to, w co się ubieracie, to musicie mieć przynajmniej odpowiedni wieszak. W sklepie, co się nazywa Maszyna Kreacji, mnóstwo prezentów dla dziewczyn, co mają focha.
Na koniec mój ulubiony Food Track (osobiście wolę określenie szamowóz). BB KINGS,
czyli wypasiony smoker, amerykańskie barbecue w wersji XXL. Wszystko na żywym ogniu,
z pojazdu przystosowanego do jazdy po bezdrożach.
Super relacja! Dzięki serdeczne i pozdrowienia 🙂