Pewnego dnia Juno Calypso wyjęła z konta wszystkie oszczędności, żeby polecieć za ocean i zrobić sobie parę zdjęć w tandetnym hoteliku. Są konsekwencje.
Potrzebę zrobienia czegoś głupiego, szalonego i zasadniczo pozbawionego sensu bardzo dobrze rozumiem. Małą próbkę tego mieliśmy w poprzednim poście zatytułowanym „Przygoda, ciekawość, przyjaźń, tajemnica”, który był o tym, że zaintrygowało mnie zdjęcie w jednej książce sprzed 50 lat i postanowiłam odszukać autora, o którym Google milczał. Agent oddelegowany do Norwegii odnalazł starszego pana. Zapukał do drzwi i zastał go kompletnie oniemiałego informacją, że ktoś z Polski zainteresował się jakimś jego dziełem. Sprawiał wrażenie uradowanego. Ale to były pozory. Odpowiedział w liście lodowatym norweskim tonem, że nie ma nic do powiedzenia na temat zdjęcia, które zrobił, fotografię porzucił 45 lat temu, nic nie pamięta i że mu przykro. Nigdy pewnie nie dowiem się, co tak naprawdę sobie myślał. Ale to było ciekawe i po coś, poza tym w książce sprzed 50 lat jest jeszcze wiele nazwisk do odnalezienia, w sam raz dla Syzyfa.
Historia Juno Calypso jest inna. Angielka zobaczyła w internecie zdjęcie jakiejś wanny w kształcie serca i coś, jakaś mroczna i bardzo tępa siła pchnęła ją do wydania reszty pieniędzy na bilet lotniczy, bo wanna okazała się dość odległa – stała w jednym z love hotels w Pensylwanii. Love hotels to takie hotele do celebrowania walentynek i innych głupich świąt albo rocznic, czy do ostatniego rzutu na taśmę w małżeńskim kryzysie. Urządzane są tak, żeby wszystko kojarzyło się z jednym, na sufitach raczej obowiązkowo przykleja się lustra. Juno pojechała tam nie do pary, żeby się wcielić w rolę kobiety celebrującej.
Wyszła z tego samotna, autotematyczna sesja. Opresyjność i kicz w przekonującym unisono. Kicz wysokobudżetowy, dodajmy, bo pomijając cenę tej absurdalnej podróży, to sesja wymagała żmudnych przygotowań. Zdjęcia z serii „Joyce” zdobyły pierwszą nagrodę w konkursie British Journal of Photography, więc pewnie otworzyły młodziutkiej Angielce wrota kariery.
Ja nie chciałabym ich mieć na ścianie, ale zapadły mi w pamięć i jakaś tępa siła kazała mi o nich napisać. Może przeczuwałam, że to się tak nie skończy – dziewczyna chce kontynuować wątek i pojedzie w tym celu do Rosji i Bułgarii. To dopiero będą klimaty. Zdjęcie z zieloną rączką, co mi „I.T. go home” przypomina czy Wenus z alg (a raczej ze zieleniałego betonu) to będą przy tym nadciągającym projekcie jakimś supelightem.
No tak, z Norwegami nigdy nic nie wiadomo…