Trudno kogoś namówić na film o takim tytule, zaraz widzi fawele i wzdęte brzuszki czarnoskórych dzieci. Ale to rzecz o nas, o białych ludziach Zachodu i o tym, jaką krzywdę wyrządzamy Afryce, pomagając jej w taki sposób, w jaki to robmy od dziesięcioleci. To film o ciemnych stronach dobroczynności. Arcyciekawy.
Kiedy przeczytałam, że film „Poverty” Michaela Mathesona Millera został odrzucony z festiwalu firmowanego przez ONZ, to pomyślałam, że jakiś ważki nerw został naruszony. Ważniejszy niż stwierdzenie faktu, że Bono i jemu podobni to idioci. Jednorazowe wysłanie transportu ryżu do Afryki to nie jest jeszcze idiotyzm, to jest naiwność. Ale robienie tego przez 10 czy 20 lat i niewidzenie, jak dewastuje to tamtejsze kraje, to już są poważne braki szarych komórek albo zmowa. Kiedy do Kenii zaczęły, bodaj w latach 80. przybywać transporty z używaną odzieżą, padł tamtejszy przemysł tekstylny, a wraz z nim plantacje bawełny. Kiedy zachodnia firma Tom Shoes wymyśliła sobie, że w pakiecie z każdą sprzedaną parą espadryli, wyśle jedną darmową dla afrykańskiego dziecka, to unieważniła sens budowania zakładów obuwniczych w tamtym rejonie. Tom Shoes dostawał nawet niezliczone nagrody za swą krecią robotę. Kiedy natomiast jedna rodzima firma na Haiti wymyśliła metodą garażową patent na słoneczne lampy uliczne i zaczęła odnosić sukcesy, zatrudniać ludzi etc., a po wielkim trzęsieniu ziemi i zniszczeniu zakładu powoli stawać na nogi, zaczęły przychodzić dary, także z bateriami słonecznymi. Nie miała szans się podnieść. Nikt nie ma szans konkurować z darami, żaden producent nie wygra z towarem, który nic nie kosztuje. W ten sposób doprowadza się Afrykę i inne regiony do permanentnej niesamodzielności, utrzymuje stan odcięcia od światowych rynków. I oto chodzi w tym systemie. Niewiarygodne?
Kołem napędowym tego wszystkiego, zwłaszcza po jakiejś większej katastrofie, są NGO-sy. Katastrofę przeżyć jest łatwiej, niż później ich najazd – powiadają doświadczeni. One służą do konserwacji systemu, bo znakomita większość tych organizacji przwozi z sobą ryby, a nie wędki.
Chyba najbardziej wstrząsający był fragment o biznesie, jakim są sierocińce, zarządzane najczęściej przez NGOsy, a jakże. W tych przybytkach ze świecą można szukać sierot. Większość dzieci ma rodziców, a przynajmniej jedno. Ci rodzice oddają je dobrowolnie, bo nie są w stanie nic im zapewnić, nie mają domów ani pracy. Do takiego miejsca na Haiti przybywa amerykańskie małżeństwo, żeby zaadoptować dziecko. Mają za to zapłacić 20 000 dolarów. Jak się orientują w całej sytuacji, zmieniają plany. Zakładają na miejscu firmę produkującą biżuterię, bo prosta kalkulacja pokazuje, że miejscowa kobieta, która robi wisiorki, może w ciągu trzech miesięcy pracy kupić kawałek ziemi, a następnie częściowo własnym sumptem postawić na nim dwupokojowy domek. Zamaist płacić dziesiątki tysięcy dolarów za zabieranie dzieci od kochających je matek, rozkręcili Papillon Enterprice. Tacy przeciętni ludzie, z nadwagą, z których się czasem śmiejemy. No, ale włśanie okazało się, że mają więcej oleju w głowie niż Bono i cała reszta, która fotografuje się na tle wyciągniętych rączek, wzbudza nasz podziw, kolorowe gazety o tym piszą. A paternalizm trwa w najlepsze, musi trwać, żebyśmy musieli im, tym biednym Afrykańczykom, pomagać. Oni muszą być bezradni.
Chociaż podobno Bono zaczyna zmieniać ton, trochę inaczej gadać, modyfikuje koncepcję pomocy. Po 20 latach – to sukces czy katastrofa?