Lamborghini wśród drobiu – to jest mało powiedziane. Po prostu jeszcze nie wymyślono takiego samochodu jak kura Yeonsan Ogye.
Z kurą Yeonsan Ogye zetknęłam się po raz pierwszy dwa lata temu na targach Slow Food w Turynie. Niestety nie osobiście. Wzięła mnie z zaskoczenia w formie przetworzonej. Reprezentująca ją Koreanka gorąco namawiała mnie do spróbowania jakiejś czarnej pasty. Mnie to nie trzeba dwa razy prosić. A kiedy już kończyłam rozpływać się nad jej nieuchwytnym smakiem, Koreanka oświadczyła wesoło, że to, co właśnie przełknęłam, powstało z całej kury, calusieńkiej, zmielonej łącznie z piórami. – Jak to CAŁEJ?! – pytaliśmy wielkimi literami, a ona malutkimi odpowiadała – całej, całej. I ten brak kłamstwa w jej małych skośnych oczkach nas sparaliżował. Normalnie po takim dictum człek odszedłby natychmiast chwiejnym krokiem w celu spazmatycznych womitów, a tu o dziwo nic się nie zadziało. Smak kurzej pasty wygrywał z uprzedzeniami i wykrzywioną przez brak wojennych doświadczeń wyobraźnią. Yeonsan Ogye zaś spoglądała na mnie z plakatu, który reklamował cztery największe dobra narodowe Korei Południowej wyłowione przez specjalistów z ruchu Slow Food. Zaliczono ją do grona Ark of Taste – bytów unikalnych, rzadko spotykanych, o niezwykłych walorach smakowych i długiej tradycji hodowli, stojących na granicy wyginięcia.
Na czym polega więc wyjątkowość koreańskiej kury? Z pozoru tylko na tym, że jest czarna jak smoła, czarna do szpiku kości – dosłownie: pióra, pazury, „kurza twarz”, mięso etc. – ma przenikliwie ciemne. Ale wiemy, że czarne kury występują np. w Indonezji. Chodzi bardziej o to, że Yeonsan Ogye żyje tylko w jednym miejscu na świecie – w jednej zagrodzie w wiosce Yeonsan (stąd nazwa), w okolicach Parku Narodowego Gyeryongsan, 150 km na południe od Seulu.
Historia kurzej arystokratki jest ściśle powiązana z historią polityczną samej Korei. W największym skrócie – czarna kura miała się doskonale, dopóki panowała w tym kraju dynastia Joseon, czyli przez dobre pięć wieków od 1392 do 1897 roku. Kroniki królewskie wspominają, że Yeonsan Ogye gościła na stołach władców jako wyśmienity lek regenerujący organizm i podnoszący odporność. Serwowano ją w formie gulaszu z dodatkiem górskiego zioła deodeok (Codonopsis lanceolata) i świeżego żeń-szenia. Po inwazji Japonii w 1910 roku, upadku dynastii, wszyscy hodowcy z wyjątkiem jednej rodziny Lee, powoli zarzucali hodowlę z powodów zasadniczych – wymagała ona zbyt wiele zachodu. Czarne kury były znacznie mniej wydajne – znosiły jedno jajko na trzy dni, zamiast dostarczać codziennie jedno tak jak kury białe. Nieść zaczynały dopiero po roku hodowli, białe – już po kilku miesiącach. Nie mówiąc o tym, że dieta czarnych była zawsze specyficzna – wolały zajadać robaczki i trawę niż sypane ziarno. Zapuszczały się w las, chodziły własnymi drogami, były zawsze bardziej dzikie niż białomięsne kwoki, które my znamy. Po wojnie i wyzwoleniu z japońskiej okupacji Korea Południowa bardziej starała się dogonić świat, niż konserwować przeszłość. Wprawdzie w 1980 roku wciągnięto kurę Yeonsan Ogye na listę koreańskich pomników przyrody, ale nie wiązało się to z żadnym wsparciem dla jedynego hodowcy tego gatunku, czyli rodziny Lee. Lee Seung-Sook, kobieta będąca głową tej rodziny, wyniosła się do Seulu, gdzie znalazła pracę w biurze. Jedyna osobą dbającą o kury jak o własne dzieci był jej ojciec. Nieoczekiwany zwrot akcji nastąpił, kiedy staruszek poważnie zachorował. Seung-Sook wróciła na farmę, żeby się nim opiekować i z konieczności musiała zająć się też kurami. Dopiero wtedy zrozumiała doniosłość tego zadania – w jej rękach spoczęła odpowiedzialność za zachowanie bardzo istotnego elementu koreańskiej tradycji. No wyobraźmy sobie tylko, że gdzieś pod Sandomierzem ktoś hoduje ostatni rzut drobiu, który niezwykle sobie cenił i hołubił Władysław Jagiełło i wszyscy jego następcy. Przecież w 40-milionowym kraju nawet za komuny znalazłby się jakiś badylarz, który pod szyldem Jagieldrob jąłby wozić je za niemiecką granicę….
Pani Lee wkręciła się w opiekę nad kurami i jej miłość tak rosła w siłę, że w kwietniu 2010 zaczęła obchodzić rodzaj święta upamiętniającego żywoty wszystkich koreańskich czarnych kur, połączonego z życzeniami lepszego życia w następnych wcieleniach. Rok później rząd Korei docenił wysiłki pani Lee i zaczął jej trochę pomagać. Pojawiły się datki, zjawiła armia wolontariuszy, która w zamian za nocleg i posiłek pomaga pani Lee na obejściu i dba o stadko, które liczy dziś około 3000 sztuk. Na czarne kury chucha się teraz i dmucha, mają one swoich pielęgniarzy i dietetyków, którzy podają im najlepsze frykasy (zmielone skorupki ostryg, zieloną herbatę, żeń-szeń czy nawet popiół z kości koleżanek, które skończyły żywot w zupie). Nie zdziwią mnie nawet hełmy z virtual reality, które nałoży się im wkrótce na łebki, bo nie zapominajmy, w jakim kraju toczy się cała ta akcja. Na Expo 2015 widziałam pawilon Korei Południowej i przed jej myślą technologiczną wypada złożyć tylko niski ukłon. Przypuszczam, ale mogę się też mylić, że oni tych swoich dawnych agresorów z 1910 roku to już powolutku siorbią jak rosół z czarnej kury, który należy naprawdę smakować powoli. Bo jest jak wywar z wolności, której czarna kura nigdy nie oddała.
No i jajka. Białe wprawdzie, ale pewnie smakują tak, że warto było zaryzykować i ukraść jedno ze stoiska. A tak, niosą się raz na trzy dni, gdzieś parę tysięcy kilometrów stąd. Równie daleko im do certyfikatów unijnych. Trzeba składać na bilet do Seulu.