Kończyły się na nim wszystkie imprezy. Śpiewaków zdejmowała policja, gdy dochodzili do krawędzi. Piło się tam poranną kawę, leczyło złamane serce, organizowało najdziwniejsze sesje mody na kominach. Legendarne Smuli.
Czasem z archiwów wypłynie jakieś zdjęcie i otwiera korytarze wspomnień. Rok 1994. Jadało się śmiesznie tani kawior z bieługi, ale mydełko FA było synonimem luksusu. Zajmuję 18-metrowe mieszkanko na poddaszu z maciupką kuchnią, która niczym matrioszka kryje w swoim brzuchu jeszcze mikrotoaletę. Jak z Dostojewskiego – mówią ludzie. Cała strefa mokro-jedzeniowa zasłonięta jest tylko kurtyną z bordowego aksamitu, ale wszyscy goście jakoś szybko przyzwyczajają się do bezlitosnej akustyki. Rodzi się zwyczaj podgłaśniania muzyki, gdy ktoś znika za potrzebą.
Największą atrakcją lokalu jest dach, na który wychodzi się przez okno.
Jakąż przyczepność miała pokrywająca go papa, skoro mimo sporego spadku nikt z zataczających się gości nawet się nie potknął, o zrolowaniu się z czwartego piętra w dół, nie wspominając.
Na i pod dachem na Smulikowskiego udało się niechcący stworzyć małą przystań dla cyganerii doby transformacji. Taki bieda glam pełen poezji Rilkego, wina Sophia, zawodzeń Ivy Bittowej i Meredith Monk, strzelających migawek. A propos – na dachu, bo gdzieżby indziej, właśnie próbuję sił w fotografii reklamowej. Robię zdjęcie na konkurs papierosów West (są takie jeszcze???). Modelem jest mój przystojny brat, niewidoczny na zdjęciu, bo właśnie w przerwie na papierosa, którego i tak nie wyjmowało się prawie z ust, przechwycił aparat.
O Smuli to ja jeszcze napiszę coś większego.