O trudach przedstawiania Chrystusa, o relikwiach dzieciństwa i fascynujących momentach, kiedy obraz przejmuje kontrolę nad artystą – opowiada jeden z najwybitniejszych polskich malarzy i pedagog, prof. Jarosław Modzelewski.

Beata Majchrowska: Zacznę od podziękowań za to, że pan profesor zgodził się porozmawiać o projekcie „Namalować katolicyzm od nowa*”…
Prof. Jarosław Modzelewski: Unikam szumu, który się wokół tego projektu wytworzył. A był dosyć osobliwy. Ni stąd ni zowąd malarstwo sakralne zaczęło wszystkich obchodzić. Jakby trafiło na jakąś ranę… Pierwsza edycja związana z przedstawieniem Jezusa Miłosiernego to był ten największy huk. I nagle się okazało, że wszyscy wiedzą, jak jak to ma wyglądać, dlaczego to jest takie okropne i dlaczego nie wolno tego robić itd. Wszystko nagle wybiło! Tymczasem ja, towarzysząc temu pomysłowi, rozumowałem inaczej – że to jest dosyć ciekawe przeżycie malarskie, przeżycie, które – jak podejrzewałem – przede wszystkim da po głowie i przypomni, czym jest pokora. I się nie zawiodłem (śmiech). Był to dla mnie, akurat wtedy, trudny moment w życiu. Czułem, że to zaproszenie do malowania ma w sobie coś z próby, wezwania do pokuty.
Śnił się panu Jezus po nocach?
Metaforycznie to tak – śnił się po nocach przede wszystkim jako problem malarski. Stałym elementem naszego projektu są warsztaty przygotowawcze. Te przed malowaniem Chrystusa Miłosiernego odbywały się w Wigrach, w zespole pokamedulskim. Przez kilka dni mieliśmy wykłady teologów, research ikonograficzny itp. Wszystko było bardzo dobrze przygotowane i w ramach szkolenia pojechaliśmy do Wilna zobaczyć obraz Kazimirowskiego, czyli pierwowzór przedstawienia. Spędziliśmy cały dzień w mieście, w którym artysta to namalował. Byliśmy też w domu, gdzie mieszkała Siostra Faustyna, bo tam wszystko się zachowało. Ochronka i dom za czasów sowieckich też funkcjonował i dzięki temu przetrwał. To było głębokie doświadczenie, a sam pierwowzór – obezwładniający. Sam fakt wzięcia tego na warsztat był rodzajem przełomu. Nagle się obudziły jakieś podstawowe pytania – dlaczego to malować? A po co? Jak to okropnie wygląda! To były głosy zewnętrzne, bo ja sam wpadłem w rodzaj otępienia i przekonania, że trzeba to zrobić. Po prostu. W tym wszystkim musiałem się przebić jeszcze przez własne problemy. Zadawałem sobie masę pytań o „alchemię” tej roboty.
Co dla pana było w tym pomyśle najciekawsze?
Spodobała mi się całość tego przedsięwzięcia. Działanie w grupie, która się tego podjęła. Choć trzeba powiedzieć, że powstał też obraz, który nie wszedł na wystawę. Organizatorzy doszli do wniosku, że nie spełnia wymagań związanych z widzeniem św. Faustyny. Wśród różnych głosów w tej całej wrzawie były też pytania, czy można się do tego projektu zapisać albo – dlaczego tylko te osoby są w nim, a nie inne? No to jest tylko jedna odpowiedź: A dlaczego nie!

W końcu to nie minister kultury o tym decydował…
Oczywiście! Była to inicjatywa „Teologii Politycznej” i Dariusza Karłowicza, którego znam od lat 90. Co do założeń projektu ważne było jedno: obraz nie może być jakąś artystyczną fantazją. To miał być pewien rodzaj obstalunku, spełniający jeszcze założenia kultowe. Słowo obstalunek odgrzano i często tam padało. Każdy z uczestników musiał więc ten obstalunek w swoim sumieniu rozważyć – na ile odstawi siebie jako malarza na bok czy też jak temat przez siebie jako malarza przefiltruje. W projekcie mieli wziąć udział zarówno artyści dojrzalsi jak i młodzi. Ja byłem odpowiedzialny za zaproszenie tych dojrzałych. Wybrałem grupę przyjaciół z Krakowa, z którymi się od dawna znam, których lubię i cenię, i którzy nie należeli (przynajmniej wtedy) do tzw. artystycznego mainstreamu. Szczerze mówiąc, miałem duszę na ramieniu, kiedy miałem do nich zadzwonić i zapytać, czy wezmą w tym udział. Tak nagle wyskoczyć z propozycją malowania Chrystusa Miłosiernego nawet do kolegów malarzy nie jest łatwo. Ciągle odkładałem ten moment…
I jaka była pierwsza reakcja?
O dziwo – wszyscy byli zachwyceni! Jakby na to czekali… Czyli intuicja mnie nie zawiodła.
Wróćmy do pierwowzoru – ciężko było artystom, panu, odkleić się od obrazu Kazimirowskiego? I czy ten, jakże lakoniczny opis św. Faustyny, nie był dla malarzy – zamiast wskazówką, raczej utrudnieniem.
Kwestia pierwowzoru miała wpływ na nasze zmagania z tematem i było to raczej problemem dla nas i zawsze pozostanie dla każdego, kto zechce malowanie Jezusa Miłosiernego podjąć na nowo. To była bariera, przez którą trzeba było przejść. Kazimierowski w sumie nie jest taki zły. To jest dosyć dobry, dużych rozmiarów obraz. Został przeniesiony z głównego kościoła i obecnie wisi w osobnej kaplicy. A w kościele Litwini zrobili kopię tego obrazu, która jest po prostu koszmarna.
Ale i tak najbardziej rozpowszechnionym wizerunkiem Miłosiernego jest późniejsza wersja tego przedstawienia, autorstwa Adolfa Hyły. Ten obraz pod względem artystycznym jest znacznie słabszy, wręcz trąci kiczem, a jednak jest bardziej „lubiany”.
Na zajęciach z ikonografii zobaczyliśmy wiele wizerunków Chrystusa Miłosiernego i to były często bardzo odważne rozwiązania, na przykład obraz z płonącą Warszawą w tle. Wbrew pozorom to nie jest tak kanoniczny wizerunek, żeby nie można było się od niego oderwać.

Warto jeszcze nadmienić, że wrzawa wokół pierwszej edycji „Malowania katolicyzmu” nie była pierwszą awanturą o Jezusa Miłosiernego. Przecież w latach 50. Episkopat rozpisał konkurs na nowy wizerunek i kiedy spłynęły prace, między biskupami zaczęła się wielka dyskusja, o tym, czy obrazy spełniają normy liturgiczne. Główny zarzut brzmiał, że są to „prywatne wizje artystów”. Doszło nawet do tego, że rozpisano nowy konkurs! Wygrał Ludomir Śleńdziński. Jednak jego obraz nie zyskał popularności wśród wiernych. Jak panu malowało się „Chrystusa Miłosiernego”?
Ja całą nadbudowę tego pomysłu, która, oczywiście istnieje i jest ważna, zredukowałem. Pomyślałem sobie, że to jest rzecz do namalowania, trzeba to jakoś ugryźć malarsko, za pomocą pędzla i farb, i koniec. Cały motyw dostaje się z zewnątrz, nie ma też wielkiej dyskusji, jak to ma być przedstawione. W następnych edycjach już było i będzie inaczej – mierzymy się z tym, co zawarte jest w Piśmie Świętym oraz z całą, przebogatą ikonografią. Z wizji św. Faustyny mocno zapamiętałem sobie szatę białą Jezusa i pomyślałem, że to jest właśnie klucz do tego przedstawienia.
Mnie ta szata, jako historykowi sztuki, kojarzy się z wczesnochrześcijańskimi przedstawieniami Chrystusa, kiedy jeszcze sztuka sakralna – z konieczności – czerpała wzorce z antyku. Jezus, strojem i pozą, często przypominał wizerunki cesarzy. Tutaj ta szata też kojarzy mi się trochę z togą senatorską. Ale bardziej jeszcze uderza mnie prostota tego przedstawienia. Jakbyśmy wracali do początków…
Tak, mój obraz z pewnością jest na antypodach tego, co w kościołach dominuje. A dominują barokowe realizacje, z kontrreformacyjnego boomu – gęste od detali, draperii, światłocienia, aniołków. Jesteśmy przepełnieni tymi łatwymi w odbiorze, realistycznymi freskami czy obrazami w stylu rubensowsko-murillowskim.

„Nawiedzenie”, 2024
Mamy tak wdrukowane wizerunki wielkich mistrzów, że Chrystus o współczesnych rysach wydaje się nam obrazoburczy. Co ciekawe – pana obraz Chrystusa spotkał się z falą krytyki, i z lewa, i z prawa. A przecież on jest na wskroś „modzelewski”, nie różni się pod względem artystycznym, stylistycznym od innych pana obrazów, którymi krytycy się zachwycają. I nagle taki hejt… Jakby sam temat obrazu obniżał jego wartość.
Odbieram to jako jeden z przejawów odium fidei – nienawiści do wiary. Odium fidei mocno rozwinęło się już w oświeceniu, wzmacniały go ruchy rewolucyjne, ideologia marksistowska, która – jak się okazuje – ma się doskonale. Nasz pomysł „Malowania katolicyzmu” poruszył te demony…
To dobre słowo. Gdzieś na internetowym forum próbowałam dyskutować o pana „Nawiedzeniu”, które dla mnie jest bardzo ekspresyjnym obrazem. Płonie od emocji między Marią i Elżbietą, kobiet, które spotkały się w tak niezwykłym dla siebie momencie. Pan namalował temperaturę tego spotkania, jakąś duchową aurę. Postawił te dwie postaci w innym wymiarze. No, ale usłyszałam, że obraz przedstawia dwie baby w maglu. Ludzie chcą żeby było ładnie i realistycznie.
O wielu rzeczach można mówić przy okazji tego projektu. Jedne obrazy są lepsze, inne słabsze. Myślę, że niełatwo jest przekazać widzom, jakie to jest ciekawe dla nas, uczestniczących w projekcie malarzy, doświadczenie. Ono każe się przyjrzeć samemu sobie jako artyście, poznać własne ograniczenia czy podatność na stereotypy, malarskie schematy, które też się w sobie dźwiga. Malowanie tajemnic różańca jest niezwykle pożywiające. I tu pojawia się pytanie, czego ma nie być w tym malarstwie. Dla mnie ma nie być właśnie tego „baroku”, w którym się świetnie rozpoznajemy. I w obrazkach, które ksiądz rozdaje po kolędzie.

Podkreśla pan w rozmowach o swojej twórczości rolę obserwacji, podglądania codziennego życia. Bo to ono pana najbardziej pożywia, prawda? A św. Elżbietę ciężko spotkać w tramwaju nr 9…
Rzeczywiście jako artyści jesteśmy tutaj bezbronnymi analfabetami. Nie uczymy się obcowania z tematyką sakralną. W sztuce dawnej sfera sacrum była czymś „naturalnym”, najważniejszym przedmiotem zleceń. Artyści przygotowywali się do tego, można powiedzieć, systemowo. Adepci malarstwa musieli mieć warsztat ikonograficzny w małym palcu, musieli umieć to realizować, a my jesteśmy z tego zupełnie wyprani. Na akademii, jeszcze za moich czasów, w jakimś stopniu przykładano wagę do obserwacji i studium modela. Być może w tej chwili to już nie jest nikomu potrzebne…
Czy trzeba wierzyć w Boga, żeby podejmować w malarstwie tematykę sakralną?
Nie trzeba. Ktoś może podjąć się takiego tematu na zamówienie, bo potrzebuje środków do życia. Nie wierzy w Boga, ale ma talent, pomysł na obraz i może stworzyć coś znacznie lepszego od wierzących malarzy. Przecież nie wiemy, jak działa Duch Święty. Na tym polega tajemnica sztuki, a Duch Święty może zadziałać przez cokolwiek i jakkolwiek. Tak więc, moim zdaniem, to nie są rzeczy całkowicie ze sobą sprzężone, konieczne.

Czy to dobry pomysł żeby obrazy powstające w ramach tego projektu „Namalować katolicyzm od nowa” przeznaczone były do kościołów? Czy pan profesor widzi je w ogóle w przestrzeni sacrum czy raczej winny trafić do muzeów?
Ileś obrazów z naszego projektu zostały już zakupionych do kościołów. Obraz jednej z koleżanek, Beaty Stankiewicz, trafił do kościoła, został poświęcony. A więc to się dzieje. Myślę sobie, że ten pomysł sam z siebie zdryfuje bardziej w stronę wydarzenia artystycznego, a nie kultowego. Trochę nie ma miejsca, moim zdaniem, w kościołach współczesnych na takie malarstwo.
Mało też nowych kościołów się buduje…
A jak się buduje, to nie ma gdzie powiesić – często są stosowane takie rozwiązania architektoniczne, przeszklenia etc., że we wnętrzu brakuje wolnych ścian. Tak więc może to być pewnym obciążeniem, ale niekoniecznie kłopotem dla całego przedsięwzięcia. Kto wie, może to wydarzenie wywoła falę, obudzi jakąś tęsknotę za obrazem, który jest o czymś, co my malujemy.

Czy czeka pan na jakąś konkretną tajemnicę różańca, bo – na przykład – wydaje się ciekawszym wyzwaniem artystycznym?
Staram się nie wybiegać w przyszłość za daleko. Wydawałoby się, że namalowanie jednego obrazu w roku, w ramach projektu, tak bardzo nie angażuje artysty. Ale ja to cały czas mam w głowie i dużo o tym myślę. Przygotowuję się do tego. Niedawno wybrałem się nawet do zoo, żeby osły i woły porysować pod kątem kolejnej radosnej tajemnicy różańca, czyli Bożego Narodzenia. Nie było woła tylko bizon, ale za to były wielbłądy. Z kolei osioł, akurat gatunek zagrożony i pochodzący z jakiegoś regionu Afryki, był mało klasyczny. Za ładny, przypominał trochę antylopę… Ale jakoś sobie z tym wszystkim poradzę.
Kiedy patrzę na pana obrazy takie jak „Wczasowicz z Kołobrzegu” czy „Budka” zawsze nurtuje mnie pytanie, jak przebiega pana proces twórczy. Co sprawia, że pewne tematy, motywy pojawiają się na płótnie?

Lwia część mojej twórczości to są zobaczenia, obserwacje. Szukam znaków, czekam na znaki – tak to można streścić. Trafiam na nie lub nie trafiam. W świecie oglądanym, przeżywanym zdarzają się takie momenty i punkty czasoprzestrzenne, że z miejsca czuję – to jest obraz! To rodzaj olśnienia, trzepnięcia, zatrzymania. Czasem pojawia ten znak w momencie, który przeminął i to jest najgorsze. Te bardzo ulotne rzeczy próbuję potem odtworzyć rysunkowo, bo na przykład nie było szans, żeby zrobić zdjęcie czegoś, co potem mógłbym wziąć na warsztat, obrabiać kompozycyjnie. Kiedy więc „zobaczę” ten mój przyszły obraz, pojawia się tylko kwestia okrzepnięcia tego pomysłu, nabrania formy. Czasem, w trakcie materializowania się tego obrazu znaku, obraz wygrywa, zaczyna narzucać swoje warunki i to jest fascynujący proces. Zaczynają zwyciężać relacje między kolorami albo jakaś kompozycja zaczyna odgrywać ważną rolę i czasem warto się temu poddać. Bo jest to ciekawsze niż ten motyw pierwszy.

Obraz „Powrót z Łomży, pierwszy Matchbox” przedstawia ludzi jadących furmanką, w tym chłopca, który trzyma w ręku jakąś zabawkę. Jak patrzę na tę sielską scenę, to czuję jakby to był kadr z mojego życia. Pamiętam taką jazdę furmanką przy zachodzącym słońcu na wsi. Jest w tym obrazie coś uniwersalnego, taki renesansowy spokój i harmonia.
Ten obraz należy do cyklu, który nazywam „Obrazami z dzieciństwa”. Pochodzi z 2020 roku. Cykl otwiera „Plac Narutowicza”. Dlaczego w ogóle powstał ten obraz? Kiedyś zacząłem myśleć o moim ojcu i dzieciństwie. Uświadomiłem sobie, że najstarszym wspomnieniem, jakie przechowuje moja pamięć to właśnie obraz z potrzaskanym tramwajem.
„Powrót z Łomży, pierwszy Matchbox”, 2021

To nie jest jakaś fantazja. Ojciec zabrał mnie raz na spacer, mieszkaliśmy wtedy na Ochocie. Na pętli tramwajowej przy placu Narutowicza stał tramwaj po wypadku – z powybijanymi szybami, z pogniecioną blachą. To zrobiło na mnie piorunujące wrażenie – pierwszy raz zobaczyłem coś, co odstawało od normy, od rzeczywistości, którą widziałem. Pewnie to był powód, dla którego tak to zapamiętałem. Kiedy wpadłem na pomysł namalowania mojego pierwszego w życiu wspomnienia, to oczywiście, musiałem wszystko na obrazie zbudować od zera. Potem pomyślałem, że to jest fajne i że spróbuję powydostawać z pamięci tego typu wspomnienia. I to się jakoś tak rozpędziło… Obraz „Powrót z Łomży, pierwszy Matchbox” jest właśnie jednym z takich autentycznych wspomnień. Spędzałem wakacje z moją babcią u rodziny na wsi i było to formującym przeżyciem. Siedziałem tam miesiąc, biorąc udział w życiu wiejskim, we wszystkich egzotycznych dla mnie zajęciach takich jak żniwa, świniobicia, zaganianie krów. Pewnego dnia, kiedy miałem 10-11 lat, mój wuj z babcią zabrali mnie furmanką do Łomży, gdzie jechali chyba na targ, bo pamiętam, że wieźliśmy worki. Kilkanaście kilometrów pokonaliśmy polnymi drogami i pamiętam, że w miejskim kiosku zobaczyłem motorek Matchboxa. Dziecko już wtedy wiedziało, co jest największym cudem, dostępnym tylko w Peweksie. No chyba że ktoś miał kogoś za granicą i mu przysłali. Każde dziecko o czymś takim marzyło. Nie wiem, dlaczego to znalazło się w tym kiosku – może ktoś prywatnie tam to wstawił na sprzedaż? W dodatku motorek był nawet niedrogi i babcia mi go kupiła. Do dziś przechowuję go jak relikwię przeszłości. Pamiętam dobrze, jak wracaliśmy z tej Łomży. Zmierzchało, wszyscy spali – koń spał i szedł, wuj siedział na koźle i drzemał, a ja siedziałem z tyłu i pamiętam tylko, że byłem przeszczęśliwy.

Zdarzają się panu malarskie impasy?
Miałem taki przy malowaniu „Nawiedzenia” właśnie. Szukałem w tym temacie jakiegoś punktu zaczepienia i w którymś momencie pomyślałem, że ja ten obraz naszkicuję, że zrobię to od ręki, z marszu – wóz albo przewóz. Czułem, że ryzykuję, ale pomyślałem sobie, że tylko w ten sposób mogę podejść do tego motywu, bez obkładania wszystkiego szmatami, draperiami i jakimiś realistycznymi pierdołami. I że najwyżej go poprawię, co zresztą zawsze robię. Poprawiam wciąż, nawet jak już są zrobione reprodukcje do katalogu. Moje obrazy są więc często zupełnie inne na reprodukcjach niż w rzeczywistości.
„Klęczący, z selerami”, 2024
Co za szczerość! Chełmoński też przemalowywał. Na ostatniej wielkiej wystawie w Muzeum Narodowym wytropiłam takie fragmenty – tu zmniejszył głowę jakiemuś chłopu, gdzieś przerobił ptaka. Nie zdążył zatrzeć śladów przemalowania, pozostawił aury. Ale w większości to wspaniałe płótna. Ludzie stali w kolejce, żeby je obejrzeć, aż do ronda De Gaulle’a. Widział pan tę wystawę?
Widziałem. Dużo było tych jego malowanych na zamówienie obrazów i tych oklepanych motywów, ale i sporo bardzo ciekawych pejzaży, łąk. To nie jest mój ulubieniec…
A kto nim jest w polskim malarstwie?
Gierymski. Oni się zresztą zazębiają – obaj malowali te karczmy, te błota itd. Ale jednak Maksymilian, choć może mniej ekspresyjny, jest znakomity. Jego „Patrol powstańczy” to obraz, który bym ustawił w pierwszej trójce polskich dzieł sztuki.

Najbliższa wystawa: „Szklana pułapka – Stalowa Wola (Jaskinia)”, Jarosław Modzelewski, Marek Sobczyk
Miejski Dom Kultury w Stalowej Woli
15 lutego – 15 marca 2025 r.
*NAMALOWAĆ KATOLICYZM OD NOWA – projekt, którego celem jest „odnowa zachodniej sztuki sakralnej, powrót do Kościoła współczesnych obrazów wysokiej klasy artystycznej oraz ożywienie mecenatu artystycznego”. Powstał z inicjatywy dr Dariusza Karłowicza, redaktora naczelnego Teologii Politycznej i dyrektora programowego Instytutu Kultury św. Jana Pawła II na Angelicum w Rzymie. Projekt, do realizacji którego zaproszono artystów malarzy, zaplanowany jest na 21 lat. Inauguracją była wystawa nowych wizerunków Jezusa Miłosiernego (2022), następnie realizowane są kolejno wszystkie tajemnice różańca. Coroczne wystawy pokazywane są w różnych miastach Polski.
Więcej zdjęć z trzeciej edycji projektu „Namalować katolicyzm od nowa” można zobaczyć tutaj
Obraz otwierający: „Ławeczka”, 2000, źródło: ingart.pl