Luty byłby miesiącem nie do zniesienia, gdyby nie to, że Liga Mistrzów wchodzi wtedy w decydującą fazę. A jak jeszcze Juve nie daje bawarskiemu czołgowi po sobie przejechać, to życie jest piękne i wiosna może wcale nie przychodzić.
Wiem, że obowiązkiem każdego patrioty jest kibicować drużynie, w której gra najlepszy polski zawodnik, ale ja nie mogę. Miłość do pasiastego Turynu, do Starej Damy i spiżowego już Buffona jest ślepa i prawdziwa. Mamy z Juventusem swoją słodką tajemnicę – kiedy nie odrywam oczu od telewizora, patrzę, napinając wszystkie mięśnie, rezygnując z toalety, odbierania telefonów i wszelkich rozpraszaczy, oni nie przegrywają. To zostało wielokrotnie udowodnione. Tylko moja nieprzerwana z nimi łączność jest gwarantem dobrego wyniku.
Dziś zapowiadało się na wielką porażkę: do sześćdziesiątej drugiej minuty przegrywali 0:2 i spowodowane to było oczywiście moją chwilą nieuwagi – kawka i telefon od mamy zniszczyły cały wysiłek magnetyzowania sytuacji. Ale nie daliśmy się i potem już zamieniłam się w sfinksa. Czuwałam nad każdym ruchem na boisku. Wyrównali. To był cud.
To był też przykład tego, co w futbolu kocham najbardziej – mozolnego podnoszenia się z kolan. Trudno jest grać, kiedy się leży, a co dopiero obmyślać jakąś taktykę w tej pozycji. Trzeba wtedy trwać, nie gubić tlącego się pulsu, a kiedy nadarzy się jakiś cień szansy, wykorzystać ją z wdziękiem i spokojem. To się właśnie udało.
Oczywiście idiotyczni komentatorzy zaraz po tak zwanej bramce kontaktowej dla Juventusu zaczęli ględzić, że ci zaczęli grać inną piłkę, że to inna drużyna się nagle z nich zrobiła. Guzik prawda, to powierzchowne obserwacje. Co z tego, że zamienili się w huzarów, dostali przyspieszenia, a kibice przypomnieli sobie, że śpiewać należy. Bianconeri itak najpiękniejsi byli w tym kuciu niezłomności, w cichej robocie czujnego zwierza. Tak że skończyli na 2:2. Za dwa tygodnie rewanż w Monachium. Niech nikt nie waży się do mnie dzwonić.