To była najbardziej skuteczna scena filmowa w moim życiu.
W mig podjęłam decyzję, żeby odnaleźć głównego bohatera. No to w samolot i wio do Włoch! Musiałam uścisnąć mu dłoń.
Widok dwóch garści ziemi, które pokazuje do kamery jakiś włoski rolnik, dał mi potężnego kopa. Stefano Bellotti idzie na skraj swojego pola, wbija łopatę w ziemię i wykopuje grudę. Potem przesuwa się parę metrów dalej i z pola sąsiada pobiera drugą. Różnica jest wstrząsająca. Pierwsza jest pulchna, poprzerastana korzonkami, bogata, żyjąca, pachnie grzybami (prawie ją czuć z ekranu), a druga przypomina kawał gliny, zbita, twarda, pusta – o przepraszam, zaplątał się w niej jakiś listek, który się zdążył zmumifikować, bo zabrakło żyjątek i tlenu, żeby go w naturalny sposób rozłożyć. Pierwsza ziemia należy do bohatera filmu, rolnika i winiarza, który uprawia ją biodynamicznie, bez jakiejkolwiek chemii. Druga do sąsiada traktującego winorośl tak jak bogowie unijni przykazali, czyli faszeruje ją sztucznym syfem i steruje uprawą tak, żeby uzyskać na etykiecie wymarzone trzy literki: DOC.
Co mnie olśniło w tej scenie? Prosty fakt, że sztuczne nawożenie i „ochrona” roślin nie tylko działa na ich owoce, ale totalnie, ale to totalnie wyjaławia, degraduje, ograbia ziemię z jej najcenniejszych składników. Uniemożliwia jej bycie sobą, czyli naturalną przemianę. Że to trochę tak, jakby ktoś nas karmił, równocześnie zaciskając nam gardło i przyduszając… Że zboże zamiast 25 metrów korzeni, ma zaledwie kilkanaście centymetrów. Że tak płytko zarzucając wędkę, za wiele skarbów mineralnych z ziemi się nie wyłowi. Depresje i nieszczęścia – opowiada bohater – wynikają też z ubożyzny naszego jedzenia. Jedziemy na nieustannym deficycie, nie wiedząc oo tym. Popylamy na oparach. Zmęczeni, pozbawieni wewnętrznego słońca, tej energii, którą od milionów lat produkują dla nas rośliny. (od razu pomyślałam o skandynawskich sagach, że te mroki i patologie bohaterów trochę chyba też wynikają z gleby, he he).
Ten niepozorny rolnik, bohater dokumentalnego filmu „Natural Resistance” („Upór natury”), nazywa się Stefano Bellotti. Jest w istocie wielką postacią i pionierem biodynamicznego rolnictwa i producentem jednego z najbardziej ekologicznych win na świecie. To człowiek niebywale charyzmatyczny, bezkompromisowy i odważny, bo przeciwstawia się gigantycznej machinie sterującej żywieniem ludzkości. Ujawnia w filmie masę ciekawych i bulwersujących faktów związanych z winną biurokracją. Mówi o absurdach związanych ze przyznawaniem certyfikatu DOC. Na przykład o tym, że białe wino musi mieć „kolor słomkowy z zielonymi refleksami”. A tu przychodzi gorące lato, winogrona nabierają wyjątkowej słodyczy, ale też trochę przysmażają się w słońcu i oczywiście dają wino nie słomkowe, ale miodowe w kolorze. I co? Ano guzik z pętelką. Już wypadasz z gry, już nie jesteś Denominazione di Origine Controllata. Już nie jesteś białym winiarzem, już się stałeś czarnuchem. Choćby wino z tego rocznika smakowało najwybitniej.
Bellotti to jeden z czterech bohaterów filmu Jonathana Nossitera. Pozostali winiarze tak samo walczą o naturalne uprawy i szacunek dla ziemi. Na przykład Elena Pantaleoni w odziedziczonej winnicy powraca do uprawiania wina sięgającego ETRUSKICH tradycji. To jakieś niesłychane historie i impuls do zorganizowania kolejnych wypraw. Te dłonie trzeba uścisnąć.
A z filmu pozostanie mi w głowie taka mocna myśl Stefano: Rolnik jest najbardziej niezależny, czyli wolny, a tym samym niebezpieczny. Ludźmi najskuteczniej steruje się, kiedy dostarcza się im żywność. Liczby mówią same za siebie – zaraz po wojnie rolnictwem we Włoszech zajmowało się 66 procent ludności, dziś – koło 3. I pomyśleć, że wbijano nam zawsze do głów, że im więcej ludzi żyje na wsi, tym bardziej zacofany kraj. O tempora, o mores!
Wszystkim polecam ten film. Pewnie nigdy nie wejdzie do oficjalnej dystrybucji, bo jest tyleż niszowy, co groźny. Przestawia w głowie. Ale może kiedyś, jakimś crowdfundingiem go wykupimy na życie wieczne w Youtube.
A teraz kilka kartek z dziennika podróży do gospodarstwa Stefano, które nazywa się Cascina degli Ulivi i mieści w pobliżu Novi Ligure w Piemoncie.
Stefano ma agroturystykę, można tam zanocować, przyjechać na degustację win i poczuć się jak część rodziny. Zasiąść z nim i wszystkimi pracownikami przy wielkim drewnianym stole i rewelacyjnie zjeść. Na miejscu pieką własny chleb, który dorobił się laurów.
Zdjęcie powyżej pokazuje, jak wygląda winnica uprawiana biodynamicznie (na pierwszym planie) – z całym bogactwem traw, kwiatów i ziół rosnących pomiędzy krzaczkami winorośli. A w oddali ta standardowa – z pustymi pasami ziemi zabitej przez pestycydy.
A oto sam bohater, nazywany Pasolinim włoskiego rolnictwa. Był trochę zawstydzony strojem roboczym… Ale w tej koszulce widzę tylko zakodowaną miłość do ziemi.
Tematem na osobną opowieść jest David Kahn, jeden z uczniów i pracowników Stefano. Amerykanin, który 8 lat temu porzucił Boston, żeby studiować slow food na uniwersytecie we włoskim Bra, a potem zaciągnął się do Cascina degli Ulivi, żeby nauczyć się produkcji wina. Nieprawdopodobnie piękna dusza. Może przyszły wielki winiarz?
http://www.aftenposten.no/nyheter/uriks/Veksten-odelegger-Kinas-matjord-8065328.html
Stefano jest bohaterem. Nie wiem z kolei, jak nazwać chińskich rolników, którzy w tym pokoleniu są śwadkami nieodwracalnego zkażenia ziemi uprawnej. Jej piąta część w Chinach wydaje plony przesiąknięte arszenikiem i metalami ciężkimi, jak podaje Aftenposten.
A więc kupowanie chińskich warzyw to prawie pewne zatrucie, bo eksportują pewnie chętniej te skażone. Przerażające. Słyszałam też, że w dowalaniu pestycydów i sztucznych nawozów nie ma tam żadnych norm. Sypią na potęgę, hurtowo. Chyba założę stronę glebowrażliwi.pl 🙂 Stefano na prezesa! Oczywiście pro forma, bo jego od ziemi oderwać się nie da żadnym pługiem…
O niczym innym nie marzę:)