Moment, w którym na moim języku znalazła się grudka tasmańskiego miodu z kwiatów drzewa skórzanego porównać można tylko do tego, co czuł Neil Armstrong, kiedy postawił stopę na księżycowej glebie. Dziejowość. Wszystko działo się na targach Salone del Gusto w Turynie.
Na kubkach smakowych trzęsienie ziemi. Jakaś nieprawdopodobna symfonia najlepszych wspomnień sięgających chyba prekambru, rajskie bezpieczeństwo i totalna beztroska. Słodka kropla teleportowała mnie wprost 30 lat wstecz do ciepłego kwietniowego dnia, błogiej niedzieli w porze przedobiedniej, kiedy wszystko się dopiero wydarzy. Jakbym dopiero wiązała gumę między drzewem czereśni a trzepakiem i gotowała się do skoku… Poczułam w ustach coś niemożliwego, czyli smak kwitnących drzew owocowych, a przecież zasadniczo raczej je się tylko wącha.
TASMANIA, tasmański? Do głowy przychodzi tylko diabeł, a przecież, o paradoksie, to namiastka raju, prawdziwie dziewiczy kawałek naszej planety. Nie dotarły tam jeszcze dziwne, do końca nie zbadane choroby, które dziesiątkują stada pszczół w Europie, Azji czy Ameryce. I właśnie tam dumą pszczelarzy jest miód z drzew Leatherwood, z polska zwanych rzemienicowymi z powodu liści o skórzanej fakturze. Drzewa skórzane rosną w niedostępnych lasach, a co najlepsze – zakwitają po raz pierwszy dopiero, jak stuknie im 80-tka. Najlepsze miody pochodzą z kwiatów dwustuletnich drzew! Jaki to bogaty pyłek być musi od takiego starca. Ile w nim informacji zawartych, doświadczeń przetworzonych! To trochę tłumaczy n i e p r a w d o p o d o b n ą kwiatową intensywność smaku miodu Leatherwood.
Zaraz wyobrażam sobie te ule ustawiane gdzieś w głębinach wilgotnych lasów przez tasmańskich pszczelarzy między styczniem a marcem. Samo powąchanie kwiatów Leatherwood (notabene z nadprogramową ilością pręcików) wrzucam na listę marzeń do spełnienia.
Być może moja przygoda z miodem rzemienicowym nie byłaby taka brzemienna w skutki, gdyby nie to, że spróbowałam od razu produktu z niebosiężnie wysokiej półki, czyli wybranej przez slowfoodowych speców pasieki Heritage Honey. Właściciele, Tasmańczyk i Szkotka, przyjechali na targi Salone del Gusto do Turynu chyba po raz pierwszy, bo miodziki wystawili z pewną dozą nieśmiałości. Moje pytanie, po ile one wywołało konsternację – nie przywieźli tego na sprzedaż, tylko do darmowej degustacji. Byłam nieugięta, błagałam. Sprzedali dwa słoiki, po 10 euro. Miałam odruch, żeby im dopłacić. Jak można tak śmiesznie nisko wycenić taki rarytas?! Przywiozłam do Polski i staram się go nie jeść. Marzę o nim, czasem otwieram słoik, żeby tylko powąchać. Nie może się skończyć, bo najbliższy sklep, gdzie mogę go dostać jest w Melbourne. Czasem budzę się w nocy i myślę, czy jest bezpieczny w szafce. Czy nie powinnam umieścić go w sejfie.
p.s. Niedawno przeczytałam, że Marek Niedźwiedzki też uwielbia tasmański miód Leatherwood. Braciszku!
Na zdjęciu powyżej Peter, Tasmańczyk, który w 1978 r. wyjechał na rok do Europy, a wrócił po 21 latach. Z żoną Trish i pasją pszczelarską.